Nigdy nie patrzyłam na to, że inwestuję w
dzieci, że coś muszę za to dostać. Jak każda mama chciałam najlepiej je
wychować. Czasami przechodziłam trudne chwile, ale dobro do mnie
wróciło - rozmowa z Alicją Szczęsną
Olgierd
Kwiatkowski: Zawsze myślałem i nie tylko ja, że Wojciech Szczęsny
został wybitnym bramkarzem dzięki ojcu Maciejowi, też bramkarzowi,
reprezentantowi kraju, mistrzowi Polski. Ale pani syn wielokrotnie
podkreśla, że najwięcej w tym zasługi mamy
Alicja Szczęsna: Tata, siłą rzeczy - nawet jakby chciał - nie mógł się tymi dziećmi zająć. Grał w Łodzi, potem w Krakowie, a my mieszkaliśmy w Warszawie. Bywało tak, że przez dwa miesiące nie widział się z chłopcami. Wszystko było na mojej głowie. Na każdy trening, na każdy mecz, na turnieje trwające nieraz cały dzień, ja ich woziłam. Mamusia odwaliła całą robotę.
Pani sama podjęła też decyzję, żeby zapisać chłopców na zajęcia?
Postawiłam na Agrykolę. słyszałam, że tam dobrze szkolą dzieciaki. Mieliśmy w miarę blisko, jednym autobusem z Pragi Południe. Wojtka zapisałam przypadkowo. Przyszłam z dwójką chłopców licząc na to, że treningi zacznie starszy, 11-letni Jasiek. Wojtek miał dziewięć lat. Byłam przekonana, że nabory są od 11 roku życia. Obaj zostali w tym klubie, choć Janek zaczął treningi z dwuletnim opóźnieniem.
Czy chłopcy musieli zostać sportowcami, bramkarzami jak ojciec?
- Nie mogłam inaczej wychować synów. Bez sportu. Geny sportowe odziedziczyli po obojgu rodzicach. Ja od 10 roku życia trenowałem sport wyczynowo był on stale obecny w moim życiu. Szkoła mistrzostwa sportowego na Siennickiej na Pradze Południe, dokąd później poszedł Wojtek, liceum Słowackiego - klasa sportowa naprzeciw stadionu Skry, gdzie trenowałam piłkę ręczną. Maciek trenował piłkę nożną, a ja piłkę ręczną, dlatego Wojtek tak dobrze kopie i łapie. Po urodzeniu trójki dzieci wróciłam jeszcze do gry. Ale to już była tylko zabawa. Ciężko było pogodzić samotne wychowanie synów z uprawianiem sportu.
Nawet bez własnych treningów trudno chyba samotnej matce ogarnąć to wszystko - praca, potem przejazdy na treningi z dziećmi, turnieje?
- Sama się dziwię jak to wytrzymałam. Do dziś jeszcze mam w uszach ten huk z hal, w których rodzice dopingowali swoje dzieci, a siedziało się tam cały dzień. Często jeździliśmy własnymi samochodami na turnieje, bo klubu nie zawsze stać było na autokar. Rodzice się skrzykiwali i zabierali po trójkę, czwórkę dzieci. Zdarzały się wypadki, Wojtek też był ofiarą, na szczęście nic groźnego się nie stało.
Chłopcy mieli treningi na piaszczystym boisku, obok Łazienek. Obaj byli bramkarzami, do dresów przylepiał się piach. Czasami, gdy zdejmowało się z nich ubranie, do żywego mieli zdartą skórę. Cali zapiaszczeni - oczy, włosy. Po każdym treningu pranie.
Wygląda to na ogromne poświęcenie
- Trudna była dla mnie samotność i brak wsparcia. Ale zaangażowanie synów w sport nie było mi obce. Przeszłam przez to w dzieciństwie, przez taką samą dyscyplinę związaną z treningiem i wszystkim wokół. Tyle, że byłam bardziej samodzielna. Mama za mną i ze mną nie jeździła. Ja to lubiłam i lubię, umiałam to wszystko ze sobą pogodzić, zorganizować się. Sport nauczył mnie świetnej organizacji, nie narzekałam na zmęczenie.
Nie było w tym dalekosiężnego celu? Nie zaprogramowała pani kariery Wojtka? Wielu rodziców posyłanie dzieci na treningi traktuje jak inwestycję
- Wychowywałam dzieci sama, chciałam przede wszystkim, by robiły to samo co ja - uprawiały sport. Mieszkaliśmy na Pradze. Trudna dzielnica, trudne środowisko. Sport bardzo mi pomógł w wychowaniu. Synom nie przyszło do głowy, żeby stanąć pod klatką z chłopakami, pić piwo. Nawet jeśli mieliśmy chwilę wolną, to szliśmy na rower. I oni się nie buntowali, oni to kochali, zwłaszcza, że byli bardzo żywymi dziećmi. Trzy minuty w spokoju nie mogli wytrzymać. Roznieśliby dom, gdyby mogli.
Piłka nożna była oczywistym wyborem, bo najbardziej popularna? Bo ojciec choć nieobecny w domu, to stale był w telewizji?
- Oglądali jego mecze, żyli tym, co robi ojciec. Chodzili też na moje mecze, kiedy jeszcze grałam. Jakoś wiadomo było, że trzeba na tę piłkę nożną w końcu postawić. We wszystkim byli dobrzy, we wszystkim byli sprawni, we wszystkim się sprawdzali. Wojtek na przykład świetnie grał w szkole w koszykówkę. Próbował wszystkiego po trochu. Jako trzylatek chodził na zajęcia z akrobatyki, potem był tenis, taniec towarzyski, a w końcu piłka.
Czy u Wojtka od razu można było dostrzec wielki talent do tej dyscypliny?
- Agrykola wygrywała turnieje, Wojtek był wybierany najlepszym bramkarzem. Wyróżniał się, nie tylko umiejętnościami czysto sportowymi - miał też mocną psychikę.
Miał 11 lat, gdy jego drużyna wygrała turniej o Puchar Kazimierza Deyny. Na stadionie Legii w trakcie meczu ze Stomilem Olsztyn odbyły się uroczystości wręczenia pucharów. Spiker wyczytywał nazwiska najlepszych młodych piłkarzy, a ci podchodzili po odbiór nagród. Kiedy przyszła kolej na Wojtka i kibice usłyszeli nazwisko Szczęsny, zaczęły się wyzwiska, gwizdy. Kibice Legii nienawidzili jego ojca, bo odszedł do Widzewa.
Słyszałam to, bo sama siedziałam na trybunach. Wtedy Wojtkowi na pewno było bardzo przykro, ale już wtedy można było zobaczyć, jaki ma mocny charakter i twardą psychikę.
Często chłopcy obrywali za ojca?
- Chłopcy obrywali za ojca, a ja za byłego męża. Maciek grał w Widzewie, my mieszkaliśmy w Warszawie. Kibice mieli jemu to za złe. Czasami chłopcy bali się wracać ze szkoły do domu. Ja miałam powybijane szyby w samochodzie, zdjęte koła z samochodu, poprzebijane opony, zamazane czarnym sprayem lusterka. I to mimo że z Maćkiem dawno nie byłam.
Alicja Szczęsna: Tata, siłą rzeczy - nawet jakby chciał - nie mógł się tymi dziećmi zająć. Grał w Łodzi, potem w Krakowie, a my mieszkaliśmy w Warszawie. Bywało tak, że przez dwa miesiące nie widział się z chłopcami. Wszystko było na mojej głowie. Na każdy trening, na każdy mecz, na turnieje trwające nieraz cały dzień, ja ich woziłam. Mamusia odwaliła całą robotę.
Pani sama podjęła też decyzję, żeby zapisać chłopców na zajęcia?
Postawiłam na Agrykolę. słyszałam, że tam dobrze szkolą dzieciaki. Mieliśmy w miarę blisko, jednym autobusem z Pragi Południe. Wojtka zapisałam przypadkowo. Przyszłam z dwójką chłopców licząc na to, że treningi zacznie starszy, 11-letni Jasiek. Wojtek miał dziewięć lat. Byłam przekonana, że nabory są od 11 roku życia. Obaj zostali w tym klubie, choć Janek zaczął treningi z dwuletnim opóźnieniem.
Czy chłopcy musieli zostać sportowcami, bramkarzami jak ojciec?
- Nie mogłam inaczej wychować synów. Bez sportu. Geny sportowe odziedziczyli po obojgu rodzicach. Ja od 10 roku życia trenowałem sport wyczynowo był on stale obecny w moim życiu. Szkoła mistrzostwa sportowego na Siennickiej na Pradze Południe, dokąd później poszedł Wojtek, liceum Słowackiego - klasa sportowa naprzeciw stadionu Skry, gdzie trenowałam piłkę ręczną. Maciek trenował piłkę nożną, a ja piłkę ręczną, dlatego Wojtek tak dobrze kopie i łapie. Po urodzeniu trójki dzieci wróciłam jeszcze do gry. Ale to już była tylko zabawa. Ciężko było pogodzić samotne wychowanie synów z uprawianiem sportu.
Nawet bez własnych treningów trudno chyba samotnej matce ogarnąć to wszystko - praca, potem przejazdy na treningi z dziećmi, turnieje?
- Sama się dziwię jak to wytrzymałam. Do dziś jeszcze mam w uszach ten huk z hal, w których rodzice dopingowali swoje dzieci, a siedziało się tam cały dzień. Często jeździliśmy własnymi samochodami na turnieje, bo klubu nie zawsze stać było na autokar. Rodzice się skrzykiwali i zabierali po trójkę, czwórkę dzieci. Zdarzały się wypadki, Wojtek też był ofiarą, na szczęście nic groźnego się nie stało.
Chłopcy mieli treningi na piaszczystym boisku, obok Łazienek. Obaj byli bramkarzami, do dresów przylepiał się piach. Czasami, gdy zdejmowało się z nich ubranie, do żywego mieli zdartą skórę. Cali zapiaszczeni - oczy, włosy. Po każdym treningu pranie.
Wygląda to na ogromne poświęcenie
- Trudna była dla mnie samotność i brak wsparcia. Ale zaangażowanie synów w sport nie było mi obce. Przeszłam przez to w dzieciństwie, przez taką samą dyscyplinę związaną z treningiem i wszystkim wokół. Tyle, że byłam bardziej samodzielna. Mama za mną i ze mną nie jeździła. Ja to lubiłam i lubię, umiałam to wszystko ze sobą pogodzić, zorganizować się. Sport nauczył mnie świetnej organizacji, nie narzekałam na zmęczenie.
Nie było w tym dalekosiężnego celu? Nie zaprogramowała pani kariery Wojtka? Wielu rodziców posyłanie dzieci na treningi traktuje jak inwestycję
- Wychowywałam dzieci sama, chciałam przede wszystkim, by robiły to samo co ja - uprawiały sport. Mieszkaliśmy na Pradze. Trudna dzielnica, trudne środowisko. Sport bardzo mi pomógł w wychowaniu. Synom nie przyszło do głowy, żeby stanąć pod klatką z chłopakami, pić piwo. Nawet jeśli mieliśmy chwilę wolną, to szliśmy na rower. I oni się nie buntowali, oni to kochali, zwłaszcza, że byli bardzo żywymi dziećmi. Trzy minuty w spokoju nie mogli wytrzymać. Roznieśliby dom, gdyby mogli.
Piłka nożna była oczywistym wyborem, bo najbardziej popularna? Bo ojciec choć nieobecny w domu, to stale był w telewizji?
- Oglądali jego mecze, żyli tym, co robi ojciec. Chodzili też na moje mecze, kiedy jeszcze grałam. Jakoś wiadomo było, że trzeba na tę piłkę nożną w końcu postawić. We wszystkim byli dobrzy, we wszystkim byli sprawni, we wszystkim się sprawdzali. Wojtek na przykład świetnie grał w szkole w koszykówkę. Próbował wszystkiego po trochu. Jako trzylatek chodził na zajęcia z akrobatyki, potem był tenis, taniec towarzyski, a w końcu piłka.
Czy u Wojtka od razu można było dostrzec wielki talent do tej dyscypliny?
- Agrykola wygrywała turnieje, Wojtek był wybierany najlepszym bramkarzem. Wyróżniał się, nie tylko umiejętnościami czysto sportowymi - miał też mocną psychikę.
Miał 11 lat, gdy jego drużyna wygrała turniej o Puchar Kazimierza Deyny. Na stadionie Legii w trakcie meczu ze Stomilem Olsztyn odbyły się uroczystości wręczenia pucharów. Spiker wyczytywał nazwiska najlepszych młodych piłkarzy, a ci podchodzili po odbiór nagród. Kiedy przyszła kolej na Wojtka i kibice usłyszeli nazwisko Szczęsny, zaczęły się wyzwiska, gwizdy. Kibice Legii nienawidzili jego ojca, bo odszedł do Widzewa.
Słyszałam to, bo sama siedziałam na trybunach. Wtedy Wojtkowi na pewno było bardzo przykro, ale już wtedy można było zobaczyć, jaki ma mocny charakter i twardą psychikę.
Często chłopcy obrywali za ojca?
- Chłopcy obrywali za ojca, a ja za byłego męża. Maciek grał w Widzewie, my mieszkaliśmy w Warszawie. Kibice mieli jemu to za złe. Czasami chłopcy bali się wracać ze szkoły do domu. Ja miałam powybijane szyby w samochodzie, zdjęte koła z samochodu, poprzebijane opony, zamazane czarnym sprayem lusterka. I to mimo że z Maćkiem dawno nie byłam.
Niestety nie ja przeprowadzałam ten wywiad , ale wydał mi się bardzo ciekawy i poruszający . Przykro mi jeżeli jesteście zawiedzeni , ale jak już pisałam ten wywiad bardzo mnie zainteresował dlatego nie czuje się winna .